🦪 Wywiad O Prl Z Rodzicami

Prezentowana pozycja składa się z 17 rozdziałów. W I rozdziale – Czy należy współpracować z rodzicami Jacek Kielin udowadnia, że współpraca z rodzicami jako podstawa relacji pomiędzy specjalistami pracującymi z dzieckiem a jego rodzicami nie sprawdza się, często może nawet szkodzić wszystkim zainteresowanym osobom. Tłumaczenia w kontekście hasła "wywiad z rodzicami" z polskiego na angielski od Reverso Context: Ale najpierw wylaczny wywiad z rodzicami. Tłumaczenie Context Korektor Synonimy Koniugacja Koniugacja Documents Słownik Collaborative Dictionary Gramatyka Expressio Reverso Corporate Wywiad z narkomanem – to rejestr rozmowy z moim uzależnionym partnerem, którego zaprosiłam do wywiadu. Narzeczona Narkomana: Chciałam porozmawiać z Tobą o naszej relacji, o relacji uzależnionego ze współuzależnioną. Narkoman: Proszę o pierwsze pytanie. Narzeczona Narkomana: Pierwsze pytanie brzmi, jak się czujesz, gdy mówię do we współpracy z rodzicami dziecka upośledzonego umysłowo. Może być także użyteczna dla tych pedagogów, którzy nie są zadowoleni z dotychczasowych spo-sobów współdziałania z rodzicami, zwłaszcza mającymi obojętny lub negatywny stosunek do szkoły. Myślę, że tematyka poruszana w niniejszej książce jest w pełni aktualna, cych z takimi dziećmi, że ich rodziny doświadczają znacznie więcej obciążają-cych sytuacji niż tzw. przeciętny rodzic, a około 88% potrzebuje różnych form wsparcia6, w tym ponad 60% więcej niż jednej. Odnotowuje się również więk-sze, w porównaniu z rodzicami z populacji generalnej, nasilenie stresu rodzi- Cel szkolenia. Relacje z rodzicami uczniów i przedszkolaków wymagają od psychologa, pedagoga szkolnego i wychowawcy z jednej strony umiejętności stawiania granic i uważności na granice swoich komptetencji, a z drugiej wiążą się z dawaniem wsparcia i prowadzeniem dialogu o najtrudniejszych aspektach rozwoju dziecka i funkcjonowania Ja-Witam tatku!Pzeporowadzam z tobą wywiad, dotyczonczy z twoją pracą. Tata-<śmiech hahaha> Ja-To może pierwsze pytanie,Jak długo pracujesz w ciągu dnia ? Tata-Od 10 godziny rano do 19 wieczorem bo jestem szefem firmy Cyfrowy Polsat, razem jest 10 godzin. Tak działał wywiad PRL. "Matka zmarła z emocji, on zaczął nowe życie". Aby zostać agentem wywiadu PRL, wystarczyły ideowość i ateizm. Z takimi kwalifikacjami trudno odnosić sukcesy Przeprowadź wywiad z babcią lub dziadkiem na temat 2 wojny światowej? 2011-05-10 15:22:27; Jake pytania mogę zadać przeprowadzając wywiad z babcią o Swiętach Bożegonarodzenia 2012-11-23 18:59:40; wywiad z babcią /dziadkiem pomocy 2010-09-21 14:40:19; Napisz wywiad z babcią lub dziadkiem na temat ich dzieciństwa itp. 2010-11-02 18:31:08 Współpraca rodziców z logopedą jest podstawowym i zasadniczym elementem skutecznej terapii logopedycznej. Logopeda nadaje kierunek terapii, decyduje o jej przebiegu, ale to rodzice są odpowiedzialni za utrwalanie wypracowanych podczas terapii elementów. Nawet najlepiej prowadzona terapia, która nie będzie utrwalana w domu, nie 1. Przygotuj wywiad z osobą (minimum 40 lat, mama tato sasiad obojetnie) na temat zycia codziennego w PRL i wspomnien związanych ze stanem wojennym. - metryczka (plec wiek zawod) - minimum 10 pytan - nie moze byc krótkich bezsensownych odpowiedzi Tak lub Nie Jej wsporrmienia oczywiscie nierozerwalnie l'!CZ'! sitt z wojn'!. Przy ostatnim spotkaniu, b((d'!c na Swiytach Wielkanocnych postanowilem j'! o to zapytac. Zar6wno ja, jak i moi rodzice, bylismy zaskoczeni, jak malo do tej pory wiedzielismy o jej mlodosci. Ja: Witaj Babciu, czy moglabys odpowiedziec na kilka moich pytan o czasy twojej mlodosci? K30dZ6K. Nasi dziadkowie i babcie wracają często pamięcią do lat swojej młodości. Odnosi się wrażenie, że pamiętają ją lepiej, niż wydarzenia, które miały miejsce przed chwilą. Czasem są to zabawne przygody z dzieciństwa, niekiedy pełne wzruszeń historie z czasów wojny. Warto notować je wszystkie! Jak napisał niegdyś Lec - "Można oczy zamknąć na rzeczywistość, ale nie na wspomnienia", bo wspomnienia są nieśmiertelne... Zobaczcie, jak opisuje swe życie ta starsza, wspaniała kobieta! Fot. - Łakoma - Babciu, opowiedz o latach swojego dzieciństwa. - Urodziłam się w Chatkach Lasowych. Była to mała osada, gdzie mieszkały tylko trzy rodziny. Do najbliższej wsi – Rychcic – mieliśmy 6 kilometrów. Mieszkaliśmy przy samym lesie i tam właśnie spędzaliśmy większość czasu. W lecie było tam bardzo wesoło. Chodziliśmy na poziomki, maliny, jesienią zbieraliśmy orzechy laskowe i grzyby. Pod dom przychodziły jelenie, sarny, przylatywały dzikie ptaki…- Jak wyglądał twój dom? - Był cały z drewna. Obok znajdowała się stodoła i stajnia. Wybudował je mój dziadek w miejscu, gdzie kiedyś stały inne Co się z nimi stało? - To smutna historia. Wcześniej mieszkali tam nasi krewni. Pewnego razu poszli w pole, zostawiając w domu małą, 6-letnią córeczkę. Dziewczynka, nieświadoma niebezpieczeństwa, zaczęła bawić się zapałkami. Doszło do zaprószenia ognia. Spłonęły trzy domy wraz z całym dobytkiem. Dziecko za karę zostało tak strasznie pobite, że wkrótce zmarło…- To rzeczywiście straszne… - Kiedyś nie dbało się o dzieci, tak jak obecnie. Szczególnie źle obchodzono się z tymi nieślubnymi. Siostra mojego taty – Julia - zaszła w ciążę z Ukraińcem. Ukrywała to. Była dość otyła, więc nikt nie zauważył, w jakim jest stanie. Dziecko urodziła w lesie. Kiedy po porodzie, sprawa wyszła na jaw, rodzina okropnie ją potraktowała. Była bita, wyzywana od najgorszych. Jej dziecko szybko umarło. Później wyszła za mąż za tego Ukraińca i miała inne Ile osób mieszkało w waszym domu? - Dziadek Jan (ojciec mojego taty) po śmierci żony ożenił się powtórnie i przeprowadził do Wacowic. Jego córki: Kasia, Julia i Rozalia wyszły za mąż i przeniosły się do innych gospodarstw. W domu został tylko mój tato. Ożenił się z Anną Dudziak z Rychcic (moją mamą). Ojciec był przystojny. Miał powodzenie u kobiet. Mama niejednokrotnie kłóciła się z sąsiadkami, które odwiedzał. A nam - dzieciom - było przykro, kiedy musieliśmy tego słuchać… Miałam 3 siostry. Najstarsza była Stefania, potem ja, a na końcu Wisia i Anna. Przed nami urodziły się jeszcze bliźnięta: Kasia i Michał, ale niestety zmarły. Tato chciał mieć syna, a tak się złożyło, że doczekał się samych Z czego się utrzymywaliście? - Mieliśmy gospodarstwo. Rodzice pracowali na roli, mieli 8 morgów ziemi. Hodowaliśmy też krowy, konie, świnie, kury. Sprzedawaliśmy zboże, mleko i z tego głównie się Mieliście tam szkołę? - Nie. Szkoła była w Rychcicach. Codziennie przemierzaliśmy sami bardzo długą trasę. Tam też znajdował się kościół. Uczyła nas pani Janina Wojciechowska. Na początku przyjechała do nas tylko na praktyki, ale zdecydowała się zostać. W jednej klasie siedziały dzieci różnych narodowości, od pierwszej do siódmej klasy. Musiała przygotowywać zadania dla wszystkich grup wiekowych. Była bardzo zdolna. Zawsze zajmowaliśmy pierwsze miejsca podczas konkursów i występów przed publicznością. Pamiętam tańce, śpiewy, recytacje wierszy. Dobrze nas przygotowywała. Później przeniesiono szkołę trochę bliżej. Była to tzw. „Klebanówka”.- Jakie jest twoje najmilsze wspomnienie z dzieciństwa? - Pamiętam jak w przeddzień pierwszej Komunii Świętej, miałam przeprosić rodziców za złe uczynki. Podeszłam do mamy, ucałowałam ją w rękę i przeprosiłam za wszystko, co było złe z mojej strony. Potem poszłam do taty. Zszedł z drabiny (budował właśnie stajnię i kładł dachówkę), pogłaskał mnie czule po głowie i powiedział: idź i wyspowiadaj się. To było takie miłe! Zawsze był dla mnie raczej surowy, a w ten dzień zachował się wspaniale. Pobiegłam szczęśliwa do Jak obchodzono dawniej Komunię Św.? - Po uroczystości dzieci szły do księdza na bułkę z masłem i kakao. Koleżanka, która siedziała obok mnie tak się wierciła, że wylała mi kakao na sukienkę. Gdy mama to zobaczyła, uderzyła mnie w plecy i kazała iść do domu. Nie wiem, co się potem stało z tą sukienką. Była śliczna, biała w takie drobne, złote Spędzaliście święta i uroczystości razem z Ukraińcami? - Oni mieli swój kościół, gdzie modlili się w swoim języku. Ale rozumieliśmy się nawzajem. Większość z nas umiała mówić zarówno po polsku, jak i ukraińsku. Mieszkaliśmy na jednym terenie. Przed wojną żyliśmy zgodnie: Polacy, Żydzi, Ukraińcy. Pomagaliśmy sobie podczas żniw, razem chodziliśmy do szkoły, na potańcówki. Moja mama była nawet chrzestną u znajomych Ukraińców, jej chrześniak nazywał się Gmytru. W naszej rodzinie było też kilka małżeństw mieszanych. Ja miałam chłopaka Ukraińca. Nazywał się Nikita. Był przystojny, miał kręcone, blond włosy i niebieskie oczy. Chodziliśmy za rękę. Wszystko zmieniło się, gdy wybuchła II wojna światowa. Zaczęły tworzyć się różnego rodzaju ugrupowania, a najgroźniejsza była Upa. Zaczęto prześladować Polaków. Chciano nas powybijać, wypędzić z tamtych terenów. Z dobrych sąsiadów, Ukraińcy stali się zbrodniarzami, mordercami…- Jak wyglądało życie podczas wojny? - W lecie spaliśmy w lesie. Baliśmy się, że Ukraińcy przyjdą w nocy i nas zabiją. Kiedy zostawaliśmy w domu, spaliśmy zawsze w ubraniach, na siedząco, na wypadek jeśli trzeba było uciekać. Kiedy tato słyszał coś niepokojącego, zawsze uciekał. Raz nawet go złapali. Udawał, że jest ich rodakiem, bo dobrze mówił po ukraińsku. Kazali mu się modlić. A on nie znał pacierza w ich języku! Przeżegnał się tylko. Na szczęście go puścili. Kiedy zostawał w domu, walili do okien i drzwi, straszyli, że nas powybijają. Raz przyjechali wozem. Wszystko zabrali: ubrania, garnki, rower, całe wyposażenie domu. Mama płakała. Prosiła ich, żeby oddali choć rzeczy dzieci. Wtedy jeden Ukrainiec przyłożył mamie broń do piersi i zagroził, że jeśli nie wróci zaraz do domu, to ją zastrzeli. Nigdy nie zapomnę tego strachu. Nie zabito nas tylko dlatego, że mieliśmy wujka Ukraińca (szwagier taty). Jego czterech synów służyło w bandzie Upa. - Ile miałaś wtedy lat? - Prześladowania zaczęły się od ’41 roku i trwały aż do naszego wyjazdu do Polski. Miałam 12-16 lat. Ukraińcy czaili się za każdym krzakiem. W nocy palili papierosy. Widać było pełno świecących punkcików. Kiedy byli bardzo blisko, wychodziłam przed dom i śpiewałam ukraińskie piosenki. Udawałam w ten sposób, że trzymam z nimi sztamę. W środku jednak drżałam cała ze strachu… Gdy było bardzo niebezpiecznie, nocowaliśmy u kuzyna taty w Chatkach Michałowskich. Była to wieś oddalona od domu o 3 km. Mieszkali tam sami Ukraińcy, wujek był jedynym Polakiem. Jednak czuł się tam bezpiecznie, Ukraińcy bardzo go lubili, bo obchodził ich święta, traktowali go jak swojego. Pamiętam, jak na jego płocie wywieszono nadruki trupich czaszek. Było ich pełno! Nigdy nie zapomnę, jak bardzo się wtedy Nigdzie nie było bezpiecznie? - Nie. Raz tato wysłał mnie do dziadka, do Wacowic. Chciał, żebym przespała się u niego, bo w domu, w ciągłym strachu, nie miałam jak… Tam było trochę bezpieczniej. Pech chciał, że kiedy przyszłam, Ukraińcy podpalili pobliską stodołę. Dziadek pobiegł ją gasić. Bałam się zostać sama w domu i poszłam za nim. Ukraińcy spaliliby całą wieś, ale w pobliżu stacjonowało wojsko rosyjskie. Udało im się ugasić budynek, tak by ogień się nie rozprzestrzenił. Mieliśmy A co się działo, gdy ktoś szczęścia nie miał? - Ukraińcy spędzali ludzi do stodół. Małe dzieci przywiązywano matkom do spódnicy. Zamykano ich, oblewano benzyną i podpalano. Ludzie płonęli żywcem… Co to był za krzyk! Nie wiem, jak można było mordować maleńkie, niewinne dzieci! Za co to wszystko?!- Zabijali tak, aby przed śmiercią cierpieli? - Tak. Pamiętam, jak małym, 2-letnim dzieciom związywano nóżki i wieszano je głową w dół na parkanach…- To straszne! - Zabijały nawet starsze kobiety. Kiedyś Ukraińcy złapali polskiego księdza. Związali go i położyli na stojaku do rąbania drzewa. Stare Ukrainki przecięły go piłą na pół!- Przecież oni byli katolikami. - Ukraińcy bardzo często wpadali do kościołów. Zawsze schodzili się tam, gdzie było dużo Polaków. Robili akcje pokazowe. Raz jeden z nich rozciął kobietę w ciąży! Wyciągnął niemowlę z jej brzucha i rzucił z całej siły pod ołtarz! Dziecko żyło jeszcze chwilę. Podniosła je jakaś mała dziewczynka, zaniosła do wody święconej i sama ochrzciła…- Czy Żydów też mordowali? - Tak. Wówczas była akcja „Bij Żyda”. Pamiętam, jak kiedyś przyszedł do nas „sługa”, który czasem pracował u nas w gospodarstwie. Miał przy sobie wór ubrań, skarpet, krawatów. Chwalił się nimi. Były takie pachnące, „miastowe”, ale jedna koszula splamiona była krwią. Mój tato nie chciał tego oglądać. A mnie się te rzeczy bardzo podobały. Potem okazało się, że były to ubrania Żydów, których ten człowiek zamordował w Drohobyczu. Opowiadał, jak zrzucił starego Żyda z piętra kamienicy, albo jak wyrzucił małe dzieciątko z wózka na chodnik… Zawsze wiedzieliśmy, kiedy w pobliżu dzieje się coś niedobrego. Zwykle, gdy atakowana była wioska, ludzie bili w dzwony. Sami je robili z kawałków żelaza. Dawali w ten sposób znać innym wsiom, by były w gotowości do ucieczki. Poza tym słychać było szczekanie psów, ryk krów. Tak strasznie się baliśmy, że nawet gdy tylko trzasnął pod stopą jakiś patyczek, podskakiwaliśmy w nerwach!- Polacy nie mścili się? - Bali się. Ukraińcy byli wszędzie. Szli z kosami, siekierami, sierpami. Męża mojej starszej siostry zamknęli w więzieniu na Brygitkach w Drohobyczu. Należał do AK. Potem wywieźli go na Sybir. Mieliśmy dość. Chcieliśmy już tylko do Polski Kiedy udało się wyjechać? - We wrześniu 1945 roku. Jechaliśmy pociągiem 2 tygodnie. Ja siedziałam w wagonie z krowami. Podczas postoju czyściłam je, doiłam, dawałam siana, poiłam, ścieliłam słomę. Wysiedliśmy na stacji w Lubinie. Mężczyźni przypięli konie do wozów i zaczęli szukać domów i gospodarstw w wioskach opuszczonych przez Niemców. Trafiliśmy do Jędrzychowa. - Niemcy z tej wioski zostali już wysiedleni? - Większość uciekła przed Rosjanami. Widać było, że pakowali się w biegu. Kiedy chodziliśmy po domach, zdarzało się, że na stołach stały całe zastawy z przyszykowanym obiadem. W Jędrzychowie zostało tylko kilka Niemek z dziećmi i starcami. Polacy źle ich traktowali. Okradali, wyzywali, zdarzały się gwałty na kobietach. Pamiętam, że małym, niemieckim dzieciom zdejmowano w zimie rękawiczki i dawano naszym. Była w nas taka nienawiść, bo przecież od Niemców to wszystko się zaczęło…- Jak poznałaś swojego przyszłego męża? - Przyprowadził go do naszego domu jego brat. Janek wrócił właśnie w wojska. Był podporucznikiem. Wszystkim dziewczynom się podobał. Świetnie tańczył i elegancko wyglądał w wojskowym mundurze. Byłam o niego bardzo zazdrosna. Ślub wzięliśmy dopiero po roku. W 1949. Przeniosłam się do jego domu, mieszkał z rodzicami i bratem na końcu wioski. Podobało mi się u niego. Panowała tam jedność, zgoda. Teść był bardzo dobrym człowiekiem. - Znajdujemy się właśnie w tym domu. Czy wyglądał wtedy tak samo? - Tak. Ale nie było łazienki i elektryczności. Kiedy się wprowadziłam, na ścianie w stołowym pokoju była rozpryskana krew. Rosjanie zabili tam dwóch Niemców. Pochowali ich potem pod domem, tu gdzie teraz stoi słup elektryczny. Po jakimś czasie, ich rodziny dokonały ekshumacji i przewieziono zwłoki do Jak wyglądało twoje życie po ślubie? - Urodziłam czworo dzieci. Dwoje niestety straciłam, poroniłam. Bardzo ciężko pracowałam na roli. Mieliśmy 14 ha ziemi, a 20 dzierżawiliśmy. Kiedyś robiło się na polu nie tylko u siebie, ale jeszcze u sąsiadów. Żniwa trwały dwa tygodnie. Wszystko wykonywało się ręcznie, a nie jak teraz, za pomocą maszyn. Dwa razy w tygodniu jeździłam do Legnicy lub Lubina na targ, by sprzedać ser, śmietanę, masło, które sama wyrabiałam. Często nabiał psuł się już zanim zdążyłam go dowieźć. To były trudne czasy. Teraz mam chory kręgosłup, chodzę zgarbiona. - A co teraz sprawia ci przyjemność? - Interesuję się historią, lubię czytać książki, słuchać mądrych audycji radiowych. Trzymam z młodymi. Mieszkam teraz z wnukiem, który razem moimi synami prowadzi gospodarkę. Obecnie mają 18 koni. Często przychodzą do mnie młodzi ludzie. Ja mam 83 lata, a oni 18! Siedzimy, rozmawiamy, śmiejemy się. Przy nich czuję się wciąż młodą dziewczyną. Dr Robert Skobelski, historia PRL, Uniwersytet Zielonogórski Sądzę, że w nauczaniu dziejów PRL trudno mówić o obiektywizmie – dominuje czarno-biała klisza oraz umacniane współczesnymi podziałami politycznymi interpretacje i stereotypy. Nie dziwi to jednak, gdy się weźmie pod uwagę mnogość kontrowersji i sporów naukowych wokół wielu wydarzeń tamtego okresu, a także fakt, że sporo zagadnień (może poza okresem do 1956 r.) nie doczekało się z różnych powodów rzetelnej analizy i opracowania. Trudno w takiej sytuacji o wyważone oceny, które znalazłyby następnie odbicie w podręcznikach i na lekcjach historii. Ale w przypadku przekazywania wiedzy o PRL występuje również inny ważny, choć niedostrzegany problem – natury bardziej organizacyjnej. Otóż uczestnicząc od wielu lat w kształceniu i dokształcaniu nauczycieli historii, spotykałem się często z opiniami, że w szkole po prostu brakuje czasu na realizację części programu dotyczącej dziejów po 1945 r. (kurs w praktyce kończy się zazwyczaj na czasach stalinowskich i październiku 1956 r.!), bo akurat zbliża się koniec gimnazjum albo liceum i godziny, które miałyby być poświęcone temu okresowi, pochłaniają ogólne przygotowania do egzaminów gimnazjalnych bądź matury. Potwierdza to później wiedza studentów historii; zadowalająca mniej więcej do końca II wojny światowej, cząstkowa i powierzchowna w odniesieniu do późniejszych dekad. Dr Sylwia Bykowska, historia społeczna PRL, Gdańska Wyższa Szkoła Humanistyczna Podręczniki szkolne z różnych powodów skupiają się głównie na polityczno-symbolicznych aspektach PRL, na walce z władzą, uwypuklając np. tzw. polskie miesiące: Czerwiec ’56, Grudzień ’70, Sierpień ’80. W ten sposób powstaje czarno-biały obraz powojennej historii Polski, w którym społeczeństwo dzieli się na tych złych – komunistów i tych dobrych – resztę ludzi, którym gremialnie przypisuje się postawę narodowowyzwoleńczą. Tego typu narracja utrudnia dostrzeżenie realnych bolączek Polaków z tamtego okresu, a przede wszystkim zamazuje złożoność ówczesnych relacji wewnątrz struktury społecznej oraz do dziś odczuwane skutki trwania systemu sowieckiego komunizmu w Polsce, głównie w obszarze uwarunkowań mentalnych. Ewelina Bolecka, zastępca dyrektora w Zespole Szkół Ogólnokształcących we Wrocławiu Są nauczyciele, którzy tego nie uczą, ale wielu po prostu nie wyrabia się z materiałem i kończy kurs historii w okolicach II wojny światowej. Program w klasach licealnych jest przeładowany, starcza czasu zaledwie na prezentację poszczególnych faktów i zdarzeń historycznych, a nie na znalezienie w dziejach jakiegoś sensu, logiki, problemów itd. Zauważyłam, że kwestie PRL porusza się raczej na zajęciach z wiedzy o społeczeństwie. Włodzimierz Paszyński, b. wiceminister edukacji, wiceprezydent Warszawy To zależy od nauczyciela. W podręcznikach okres PRL jest uwzględniony, ale z uczeniem o nim jest kłopot, jak ze wszystkim, co było niedawno, wczoraj. Zresztą nie tylko szkoła uczy młodzież, czym była PRL. A jak ma o tym okresie mówić np. bardzo młoda nauczycielka, która też się uczyła o PRL z… książek, filmów, mediów, rozmów z rodzicami? Prof. John J. Kulczycki, historia PRL, University of Illinois w Chicago Niestety nie znam stosunków ani programu nauczania w szkołach polskich w Ameryce. Natomiast z wiedzą na temat PRL na uniwersytetach, czym interesuje się garstka studentów, bywa bardzo różnie. Prof. Antoni Dudek, historia PRL, UJ, IPN Nie wierzę w pełny obiektywizm ani w pisaniu, ani w nauczaniu historii. Można co najwyżej do niego dążyć, ale ze świadomością, że każdy – zarówno badacz, jak i nauczyciel – jest tu w mniejszym lub większym stopniu zakładnikiem wyznawanego systemu wartości oraz osobistych poglądów. W przypadku nauczania szkolnego najwięcej zależy od konkretnego nauczyciela oraz podręcznika, jaki zaleci uczniom. Główny problem polega na tym, że w minionym 20-leciu bardzo wielu nauczycieli unikało w ogóle omawiania na lekcjach epoki PRL, obawiając się związanych z tym kontrowersji. Dr Ryszard Michalak, historia, Państwowa Wyższa Szkoła Zawodowa, Wałbrzych Polska szkoła uczy o zbrodniach stalinowskich, o tzw. kryzysach społeczno-politycznych, o roli Kościoła, ukazuje też opozycję i jej dokonania. Za mało jest jednak historii społecznej – zagadnień ukazujących ówczesną rzeczywistość z perspektywy zwykłych ludzi. PRL to przecież nie tylko konfrontacja z władzą, kolejki, narzekania, ale także sztuka radzenia sobie z trudnościami życia, to także czas dumy np. z osiągnięć sportowców – piłkarzy, bokserów, kolarzy. Poza historią państwa więcej miejsca powinno być przeznaczone w szkole na odtwarzanie dziejów i ducha narodu. Mankamentem jest również tendencja do mitologizowania wielu zdarzeń i postaci. Szkoła powinna stawiać na ujęcia problemowe. Dekretowanie zbrodniarzy i bohaterów tego okresu jest często przesadne. Podobne wpisy Marek Wenta – kapitan żeglugi wielkiej, pilot morski, autor książki ,,Na przekór bałwanom”. Urodził się 7 czerwca 1949 roku w Sztumie. Maturę uzyskał w Liceum Ogólnokształcącym im. Jana III Sobieskiego w Wejherowie (1967 r.), zaś studia ukończył na Wydziale Nawigacyjnym Państwowej Szkoły Morskiej (aktualnie Uniwersytet Morski) w Gdyni w 1970 roku. Pracę na morzu rozpoczął na statkach Polskich Linii Oceanicznych, aby w 1977 roku przejść do Polskiej Żeglugi Bałtyckiej. W 1982 roku uzyskał dyplom kapitana żeglugi małej, a w 1988 roku kapitana żeglugi wielkiej. W latach 1984-1988 pracował jako starszy oficer na statkach morskich u armatora niemieckiego. Od 1988 do 1998 był kapitanem na statkach ro-ro oraz na promach pasażerskich: m/f Rogalin i m/f Nieborów. W latach 1990-1995 pracował na kontraktach zagranicznych jako kapitan u armatora brytyjskiego. W 1998 roku został pilotem morskim w Przedsiębiorstwie Usług Morskich Gdańsk-Pilot Sp. z i stamtąd odszedł w 2016 roku na emeryturę. W latach 1994-2003 był członkiem rady nadzorczej Polskiej Żeglugi Bałtyckiej w Kołobrzegu. Od stycznia 1999 roku do grudnia 2001 był ławnikiem Izby Morskiej w Gdyni. Obecnie jest ławnikiem Odwoławczej Izby Morskiej przy Sądzie Okręgowym w Gdańsku z siedzibą w Gdyni. Posiada także dyplom dla członków rad nadzorczych w spółkach Skarbu Państwa. Zna angielski i rosyjski. Mieszka w Redzie. Prywatnie kochający mąż i ojciec dwóch synów, a także dziadek wnuczki i trzech wnuków. Zapraszam do wywiadu z Autorem książki „Na przekór bałwanom”. Nie zapytam Pana, czy woli góry, czy morze. To myślę, że jest oczywiste. Zapytam natomiast, w jaki sposób przekonałby Pan miłośników gór, by wybrali się w rejs po morzach i oceanach? Trudne zadanie. Patrząc z pozycji pasjonata, staram się znaleźć jakieś wspólne punkty odniesienia dla pasjonatów gór i pasjonatów morza. Dla mnie, moja pasja stała się jednocześnie moją pracą na morzu, którą wykonywałem prze całe moje zawodowe życie. Może, trochę żartobliwie, posłużę się wykresem liniowym. Pasjonaci gór, znajdą się na linii pionowej, ja z moją morską pasją, na linii poziomej. Oni, na swojej pionowej linii, idą wyżej, coraz wyżej, ponad chmury, ja, na swojej poziomej linii, płynę i przed dziobem statku widzę horyzont. Tak myślę że pcha nas do przodu ciekawość. Ich, co ich czeka powyżej chmur, mnie, co mnie czeka za horyzontem. Podobnie zmagamy się z potęgą przyrody. Coraz wyżej, to silne wiatry, coraz niższe temperatury i coraz niższe ciśnienie, u mnie morze pokazuje swoją potęgę, kiedy miota statkiem, gdzieś tam na środku oceanu. Myślę że w takich momentach, łączy nas pokora do sił przyrody. I jeszcze jedno, w jakiejś ekstremalnej sytuacji, kiedy w górach jesteś sam i twoja decyzja musi być tylko dobra, innej przyroda nie wybaczy. Na morzu w takich momentach cała załoga statku oczekuje właściwych decyzji od Kapitana statku i tu podobnie, morze nie wybaczy złych decyzji. W naszym morskim środowisku jest takie powiedzenie, ,,Captain is always alone”. Myślę że tacy pasjonaci gór daliby się zaprosić do wspólnego przeżycia, morskiej przygody i byłoby o czym pogadać. Ale w morzu można się zakochać, nie wypływając w jakieś dalekie rejsy. Zapraszam wszystkich nad brzeg morza, aby poczuli ten powiew morskiej bryzy, doświadczyli pięknych wschodów i zachodów słońca, wsłuchując się w tym czasie w szum morskich fal. Dźwięk morskich fal będzie inny, kiedy morze będzie spokojne, a inny, kiedy będzie sztorm i fale będą wysokie. Usłyszą wtedy całą moc morza które właśnie pokazywać będzie swoją potęgę. Zauważą również zmieniające się kolory morskich fal, które będą mienić się różnymi barwami, od niebieskich poprzez granatowe, gdzieś tam przemknie zielony, przemieszany z bordowym aby w czasie sztormu na wierzchołkach fal pojawiła się biała barwa. I wtedy poznają morskie bałwany. Po takich doznaniach, na pewno po jakimś czasie, poczują tęsknotę i nieodpartą chęć powrotu nad morski brzeg. Żegluga, morze i oceany to Pana wielka pasja i miłość. Proszę przyznać, co sprawiło, że narodziło się w Panu tak wielkie uczucie? Całe moje dzieciństwo przebiegało w morskich klimatach. Mieszkałem w Gdańsku, częste spacery z Rodzicami nad Motławą, nad brzegiem morza. Na plażę chodziliśmy na Stogi. Pierwszą przygodę na wodzie, jeszcze słodkiej, przeżyłem w roku 1957. Byłem w drugiej klasie Szkoły Podstawowej, kiedy, Ojciec, który był wtedy członkiem klubu kajakowego w Gdańsku, zorganizował przepiękną wyprawę kajakową. Całą rodziną, Mama, moja mała siostra i kuzyn, ruszyliśmy kajakami z przystani na Motławie najpierw Martwą Wisłą, aby poprzez śluzę w Przegalinie, przepłynąć Wisłę w drodze do Elbląga, potem Kanałem Elbląskim do Brodnicy, stamtąd rzeką Drwęcą do jej ujścia do Wisły, no i Wisłą, powrót do Gdańska. Potem bardzo szybko zaczęła się przygoda ze słoną wodą. Praktycznie każde wakacje, to były harcerskie obozy żeglarskie. Będąc w Liceum, na jednym z takich obozów, trafiłem na ,,czerwoniaki”. Tak nazywano flotyllę sześciu harcerskich jachtów, które powstały po przebudowie wycofanych z eksploatacji szalup ze statku m/s Batory. A że wszystkie wyposażone były w czerwone żagle, stąd wzięła się potoczna nazwa ,,czerwoniaki”. To była naprawdę twarda szkoła życia na wodzie. Dzisiaj kiedy wspominam jak to z Pucka na wiosłach, płynęliśmy na półwysep helski, to przypominam sobie jakich bąbli na rękach, wielu z nas się wtedy nabawiło. Wiosła, którymi nam było dane wtedy machać parę godzin, były to ciężkie drewniane wiosła, które ledwo można było objąć dłonią. Oczywiście również zdobywałem w tamtym czasie, poszczególne stopnie żeglarskie. Tak więc w klasie maturalnej, wydawało się, że oczywistym będzie, jaki kierunek obiorę w życiu. Tuż przed maturą, pojawił się jednak mały dylemacik, Prawo, czy Szkoła Morska. Bardzo skutecznie rozwiązał to moje małe zawahanie Karol Olgierd Borchardt. Po przeczytaniu jego książki ,,Znaczy Kapitan”, wątpliwości już nie miałem żadnych. Po maturze w roku 1967 zdaję na wydział nawigacyjny Państwowej Szkoły Morskiej w Gdyni. „Na przekór bałwanom” to bardzo ciekawa książka opisująca Pana doświadczenia z morzem. Dlaczego postanowił Pan podzielić się z czytelnikiem swoimi wspomnieniami? Na stronie internetowej książki, na tak postawione pytanie, odpowiadam – ,,Napisałem tę książkę, aby spełnić swoje marzenie. Marzenie, którego mały płomyk tlił się w zakamarkach mojej głowy od wielu lat. Nawet nie pamiętam, kiedy to się zaczęło. Przez lata pracy na morzu nie pozwoliłem aby ten płomyk zgasł. Aby go podtrzymywać, cały czas zapisywałem w swojej pamięci mijające wydarzenia. Aby po latach się nie zatarły , robiłem jakieś skrótowe zapiski w podręcznych kalendarzykach, fotografowałem, kręciłem filmy. Ale również starałem się zachować jak najwięcej dokumentów z tamtych czasów. I teraz, będąc już na emeryturze, kiedy zabrałem się za realizację mojego marzenia i sięgnąłem do tych wszystkich, zgromadzonych przez lata, materiałów, płomyk zamienił się w już duży płomień. Każde zdjęcie, każdy zapisek, to teraz jakby kluczyk, który otwiera szufladki w mojej głowie. Każda szufladka, kryje w sobie jakieś wydarzenie sprzed lat. Odtwarzam je teraz, i czuję jakby to było wczoraj. Jest coś takiego w człowieku, że chce coś po sobie zostawić. Rzeczy materialne, przeobrażają się, zanikają, a z czasem, pojawiają się nowe. Książka, słowo zapisane zostanie na zawsze. Kiedy mnie już nie będzie, wnuki, prawnuki, patrząc na zdjęcie Dziadka, otwierając książkę, i czytając te wszystkie moje, autentyczne historie, będą uczestniczyć w opisanych przeze mnie wydarzeniach, poznając klimat tamtych czasów. Patrząc zaś nieco inaczej, daje się zauważyć, że życie wokół nas, toczy się dziś w takim tempie, że szybko zapominamy, jak wyglądała rzeczywistość dziesięć lat temu. Nie mówiąc o tym jak było jeszcze czterdzieści lat temu i dawniej. I to jest następny powód, dla którego napisałem tę książkę. Napisałem ją z humorem, aby uświadomić czytelnikowi, szczególnie temu z młodego pokolenia, że czas w którym żyje, nie jest wart jego złych emocji. Zawsze, w swoim życiu, do każdej sytuacji, podchodziłem z optymizmem i humorem, czego i Tobie życzę, Drogi Czytelniku, kiedy po przeczytaniu tej książki, wrócisz do otaczającej cię rzeczywistości.” Swoją przygodę z morzem rozpoczął Pan w 1970 roku. Proszę powiedzieć, jak bardzo na przestrzeni lat zmieniła się polska żegluga morska? Chcąc wyczerpująco odpowiedzieć na te pytanie, to spokojnie gruba książka by nam wyszła. Zmiany są ogromne i to w każdym aspekcie pracy na morzu. Mogę chyba tak powiedzieć, bo byłem tych zmian naocznym świadkiem, przez prawie 50 lat. Rok 1970, kiedy kończę Państwową Szkołę Morską to czasy kiedy astronawigacja była podstawą określania pozycji statku na oceanach. Sekstant, dzisiaj niektórzy mogą nawet nie pamiętać do czego służył ten instrument, był dla nas wtedy podstawowym narzędziem pracy. Radar używany wtedy na statkach a ten dzisiejszy, to chyba dużo nie przesadzę, jak powiem, że to jakby porównać dawny stacjonarny telefon z tarczą, do dzisiejszego smartfona. Wtedy, jak się wchodziło na mostek, to w porównaniu z dzisiejszym mostkiem na statku, było tak jakoś szaro i ubogo w urządzenia. Dzisiaj jak wchodzisz na mostek na dużym statku i kiedy wszystkie potrzebne urządzenia są włączone, to tak jak byś wszedł do działu z telewizorami w Media Markecie, gdzie cała ściana z wiszącymi na niej telewizorami mieni się różnymi kolorami ich ekranów. W tracie tych pięćdziesięciu lat, również przeżyłem takie chwile, kiedy pojawiały się nowe systemy nawigacyjne, czy nowe urządzenia. Najnowsze rzeczy w tamtych czasach, po paru latach, okazywały się przestarzałe i zastępowane innymi nowszymi. Takie nazwy jak Decca Nawigator, Loran, Omega itp., laikowi nic nie powiedzą a u kolegów ze środowiska morskiego wzbudzą westchnienie, kiedy to było. Rozwój techniki satelitarnej, to również szybki rozwój nawigacji morskiej, ale przecież nie tylko. I tak dochodzimy do dzisiejszego GPS (Global Position System). Dzisiaj jesteśmy w stanie, błyskawicznie i bardzo dokładnie określić pozycję statku w każdym zakątku kuli ziemskiej. Mój morski czas, to czas od sekstantu do GPS-u. Ten czas, pomiędzy, był bardzo ciekawy i dynamiczny. Gdyby dzisiaj, wyłączono nagle prąd, to chyba zrobiłbym jeszcze pozycję z gwiazd, używając do tego sekstantu. Może to pytanie będzie z gatunku tych dziwnych. Jednak proszę wytłumaczyć mi laikowi, czym różni się żegluga wielka od żeglugi małej? Dzisiaj terminy żegluga mała i żegluga wielka nie występują, jako odrębne określenia. Takie określenia istniały w obowiązujących w Polsce do roku 1983, przepisach, dotyczących żeglugi morskiej. Obecnie, jedynie dyplom morski, który posiadają kapitanowie o najwyższych kwalifikacjach, zawiera słowo ,,wielki”. Stąd jest Kapitan Żeglugi Wielkiej i nazwa dyplomu, który posiada to Dyplom Kapitana Żeglugi Wielkiej. Szczegółowo tę kwestię poruszam w mojej książce „Na przekór bałwanom”. Pana doświadczenie zawodowe, będące również pasją, jest bardzo bogate. Pracował Pan na statkach Polskich Linii Oceanicznych oraz u armatora niemieckiego czy brytyjskiego. Jakie są różnice między polską a zagraniczną żeglugą? Na dzień dzisiejszy, to praktycznie nie ma żadnych. Praca na statkach, u każdego armatora na Świecie, od strony technicznej wygląda podobnie. Czy to na statkach u armatora niemieckiego, brytyjskiego, polskiego czy też innych, obowiązującym językiem w komunikacji, jest język angielski. Wszyscy pracujemy na takich samych mapach morskich, obowiązują takie same wydawnictwa w języku angielskim, korzystamy z tych samych urządzeń nawigacyjnych. Jeśli miałbym doszukiwać się jakiś różnic, to jednak w kontekście historycznym, będzie to różnica w zarobkach i mocno ograniczonych możliwościach wyjazdu na kontrakt zagraniczny, w latach siedemdziesiątych. Kiedy zaczynałem pracę na morzu w roku 1970, jeszcze w PRL – u, to po Szkole Morskiej cały nasz rocznik znalazł pracę na statkach gdyńskiego armatora, Polskich Linii Oceanicznych, który wtedy dysponował flotą 180 statków pod polską banderą. Nawet nie myślało się wtedy o jakiejś pracy na zagranicznych statkach. Przełom lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych przynosi znaczne zwiększenie wyjazdów do pracy na statki pod obce bandery, polskich marynarzy. Obowiązywał wtedy specjalny paszport służbowy, wydawany na dwa lata, bo na taki czas opiewała zgoda na urlop bezpłatny udzielana marynarzowi, przez polskiego armatora. Kiedy ja wyjeżdżałem w roku 1984 na statek do armatora niemieckiego, to była to dla mnie wtedy taka trochę podróż w nieznane. Znalazłem się w pracy w innym ustroju, mentalnie trzeba było szybko złapać reguły morskiej roboty w gospodarce wolnorynkowej. Dopasować się do nieco innych reguł w podejściu do pracy, podregulować szacunek do zarabianego pieniądza. Jedyne co było takie samo, to nawigacja i typowa marynarska robota na statku. No a potem, po roku 1989, następowały w Polsce szybkie zmiany, otwarcie granic, dostępność do rynków pracy praktycznie na całym Świecie, zmiany w szkolnictwie morskim itd. Ale także ,,sukcesy” w budowaniu gospodarki wolnorynkowej, spowodowały że na dzień dzisiejszy w PLO zostały dwa statki. Reguły ekonomiczne wymusiły również, że i polscy armatorzy rejestrują statki pod obcymi banderami. Reasumując, dzisiaj każdy absolwent po ukończeniu uczelni morskiej, w Gdyni jest to dzisiaj Uniwersytet Morski, może od razu szukać pracy na statkach armatorów zagranicznych. Termin ,,praca pod obcą banderą” przestał istnieć. No bo co by powiedział polski marynarz, który okrętuje dzisiaj na polski prom pasażerski m/f Wawel, którego armatorem jest Polska Żegluga Bałtycka a tam na rufie powiewa bandera Bahamas. „Na przekór bałwanom” to dość przewrotny tytuł książki. Proszę przyznać, czy taki tytuł ma jakiś ukryty cel ? Ten tytuł pojawił się po jakimś czasie pisania książki, nie był w ogóle brany pod uwagę kiedy siadałem do pisania. Pierwotny zamiar miałem taki, aby skupić się w dużej części na historiach które przeżyłem w czasie moich morskich rejsów. Trafiłem wtedy na taki program edukacyjny Book Master Intensive, który prowadzi Ewa Miłek. I po pewnym czasie, pewnego dnia Ewa stwierdza, słuchaj, ale tu w tych historiach, które piszesz, czasy PRL-u pięknie widać. No i to był moment, od którego zacząłem poszerzać te moje autentyczne historie o pewne wątki z tamtych czasów. Wtedy przyszedł mi do głowy pomysł na tytuł książki ,,Na przekór bałwanom”. Już wyżej mówiłem, że kiedy na morzu jest sztorm, to pojawiają się białe grzywacze, wtedy mówimy o morskich bałwanach, no i aby dotrzeć do celu, musimy zmagać się z tymi bałwanami. Ale i na lądzie stykaliśmy się ze specyficzną mentalnością tamtych czasów. Niejednokrotnie, pojawiały się problemy z załatwianiem najprostszych spraw w urzędach, często walka z różnego rodzaju niespójnymi przepisami. Wszystko to podobne było do walki jaką w czasie sztormu toczyliśmy z morskimi bałwanami. Myślę że teraz będzie jasne, dlaczego wybrałem taki tytuł, a jeszcze jaśniej będzie, po przeczytaniu książki. Pana książka w sposób lekki i przyjemny prowadzi nas po meandrach morskiej rzeczywistości, dzięki czemu wypływamy w niezwykły rejs ku przygodzie. Proszę przyznać dlaczego warto po nią sięgnąć? Pisząc tą książkę przyjąłem pewne reguły. Przede wszystkim są to moje autentyczne historie, które sam przeżyłem. Siadając do pisania jakiejś historii z lat siedemdziesiątych, osiemdziesiątych, czy lat późniejszych, trzymałem się zasady, że przenoszę czytelnika i siebie piszącego, w tamte czasy. Poruszamy się w mentalności tamtych czasów, mając tamtą wiedzę, wśród techniki, jaka wtedy była. Bardzo łatwo jest dzisiaj, posiadając później nabytą wiedzę, na wydawanie jakiś ocen o tamtych czasach. Zdecydowanie chciałem tego uniknąć. Autentyzmu moim historiom, dodaje fakt zamieszczenie autentycznych dokumentów, które zachowałem z tamtych czasów. Piszę o Świecie którego już nie ma. Pewne wydarzenia, choćby takie, kiedy na Morzu Czerwonym dowiadujemy się, że statek na którym jesteśmy został sprzedany i wykreślony ze wszystkich rejestrów, to pomysł na jaki wtedy wpadłem, aby połączyć się telefonicznie z Londynem, poprzez Jeddah Radio, dzisiaj byłby całkowicie niewykonalny. Starałem się opisać historie z tamtych czasów z humorem, czy działy się one na morzu czy na lądzie. Ważnym wątkiem książki jest nasza wspólna droga z moją żoną Miśką. Zaczynaliśmy ją razem w 1972 roku, o czym jest pierwszy rozdział książki, dzisiaj mija nam 48 lat od tamtej chwili. Zapraszam serdecznie do lektury. Zapewne podczas wielu rejsów znajdował Pan czas na czytanie książek. Po jakie tytuły najchętniej Pan sięgał? Odpowiem przewrotnie. Najpiękniejszą dla mnie lekturą, była zawsze lektura listów od mojej żony. Pamiętajmy że w czasach, o których piszę, nie było smartfonów, internetu. Listy dochodziły do nas, na statek, z dużym opóźnieniem, miesięcznym i nieraz większym. Mówimy tu o dalekich rejsach, do Chin, Japonii, itp. I jeśli jakieś zdarzenia z czasu kiedy moja żona list pisała, dawno już były nieaktualne, to jednak taki list zawierał i takie treści które nigdy nie traciły aktualności. A do miłej lektury się często powraca. Jeśli chodzi o książki, to zawsze interesowała mnie historia. Również ciekawość otaczającego mnie świata, powodowała zainteresowanie literaturą faktu. Różnie bywało z dostępem do tego co się lubi, na różnych statkach różnie takie biblioteczki, wyglądały. Pływając na kontraktach, to dostęp do książek był praktycznie niemożliwy. Trochę żartobliwie mogę powiedzieć, że dostęp do literatury faktu, swoimi listami, znakomicie uzupełniała mi moja żona, a kiedy otrzymywałem je, od niej, z dużym opóźnieniem, to i wypełniały reguły literatury historycznej. „Na przekór bałwanom” to Pana pierwsza książka. Czy będzie kolejna? Książka, tak, pierwsza. Popełniałem, co prawda wcześniej, jakieś krótkie kawałki, ale trafiało to do przysłowiowej szuflady. Czy będzie druga ? Kiedy zaczynałem pisać ,,Na przekór bałwanom”, to myślałem że to będzie ta jedna. No cóż zobaczymy, dzisiaj odpowiem dyplomatycznie, nigdy nie mów nigdy. Jakieś tam notatki mam, więc wszystko jest możliwe. DZIĘKUJĘ BARDZO ZA ROZMOWĘ. ŻYCZĘ DALSZYCH SUKCESÓW. Kategoria: Zimna wojna Data publikacji: Była pełnokrwistą Niemką, osobą głęboko wierzącą, ponoć nie znosiła fałszu i obłudy. Po wojnie z tylko sobie znanych powodów została agentką wywiadu. Nie szpiegowała jednak dla żadnego z nowych niemieckich państw. W przeciwieństwie do swoich sławnych kolegów nigdy nie dała się rozpracować, ani tym bardziej złapać. Oto prawdziwy as polskiego wywiadu. Alice Kraffczyk przyszła na świat w rodzinie śląskich Niemców z górniczego Beuthen (dzisiejszy Bytom) w roku 1925. Była drugim dzieckiem Heleny i Waltera Kraffczyków. Jej spokojnego dzieciństwa nie przerwał nawet wybuch wojny – w końcu Niemcy wygrywali. W wieku osiemnastu lat, Alice została powołana do pracy jako pomoc pielęgniarska w wojskowej służbie medycznej w Breslau (Wrocław). Gdy jednak front wschodni niebezpiecznie nadciągał w stronę Śląska, dla rodziny Alice nadeszły ciężkie czasy. Podjęła trudną decyzję o pozostaniu w oblężonym mieście, a gdy zrobiło się naprawdę niebezpiecznie – przedarła się przez linię wojsk sowieckich oraz lasy i Sudety do Czech. Miała dużo szczęścia. Nie trafiła w ręce Sowietów. Dzieciństwo w niemieckim Bytomiu, służba w Festung Breslau… Nic nie wskazywało, że Alice złączy swoją przyszłość z Polską. Zdradziła Trzecią Rzeszę Po zakończeniu wojny Alice nie wyjechała do Niemiec. Zwróciła się do Polskiej Misji Repatriacyjnej w Monachium z prośbą o zezwolenie na powrót do rodzinnego miasta – teraz Bytomia. Nie było jej łatwo: nie znała języka, nie mogła znaleźć pracy mimo posiadanych kwalifikacji. Podjęła zaskakującą decyzję – postanowiła zostać szpiegiem na usługach Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. W 1952 roku nawiązała tajną współpracę z Powiatowym Urzędem Bezpieczeństwa Publicznego w Bytomiu i z Alice stała się „Haliną”. Jako tajna agentka rozpracowywała zagranicznych specjalistów zatrudnionych w elektrowni w Miechowicach, a także infiltrowała środowisko bytomskich Niemców. Przełożeni byli z niej zadowoleni, określając agentkę „Halinę” mianem szczerej i obowiązkowej. Jednak prawdziwa kariera Alice dopiero się rozkręcała. Zobacz również:Historycy z IPN udowadniają: Marian Zacharski był tylko zdolnym amatoremRozwiązanie konkursu: Ja, szpiegZabawa w wyklejanki. Jak szkolono superszpiegów PRL? Ładny ptaszek Zaledwie pięć lat po rozpoczęciu współpracy z UB w Bytomiu, wieści o perspektywicznej agentce dotarły do samej Warszawy. Departament I, czyli pion wywiadu MSW, zdecydował o przejęciu Alice i przerzuceniu jej przez granicę. Okazja była idealna, bo można było to zrobić w ramach łączenia niemieckich rodzin. Alice wraz z rodzicami jeszcze w tym samym roku dołączyła do mieszkającego w Zachodnich Niemczech brata, Günthera. A gdy udało jej się znaleźć pracę w Sztabie Wojsk Lotniczych Ministerstwa Obrony RFN, a więc odradzającej się niczym Feniks z popiołów Luftwaffe, polski wywiad mógł stwierdzić, że złapał Pana Boga za nogi. Tajna notatka wywiadu na temat Alice Kraffczyk. Obrotna i zaangażowana Przełożeni rozpływali się w zachwytach nad obrotną i zaangażowaną agentką, nie mogli się nachwalić jej pomysłowości, pracowitości, odwagi i oddania służbie. Podpułkownik Roman Medyński, oficer prowadzący Alice, pisał z podziwem w tajnym raporcie, do którego dotarli Waldemar Bułhak i Patryk Pleskot, autorzy książki „Szpiedzy PRL-u”: Dostarczała nam materiały dotyczące struktury organizacyjnej i obsady personalnej poszczególnych wydziałów sztabu lotnictwa NRF, jego działalności, baz zagranicznych, sprzętu powietrznego wraz z danymi technicznymi, urządzeń elektronowych zainstalowanych na poszczególnych typach samolotów, baz naprawczych rozmieszczonych zarówno w NRF, jak i krajach NATO, rozmieszczeniu stacji radarowych, itp. Następnie Alice podjęła pracę w Sekretariacie Pełnomocnika Parlamentarnego Bundeswehry, skąd również donosiła polskiemu MSW. Do jej metod pracy należało kopiowanie dokumentów, fotografowanie ich kultowym minoxem, sporządzanie tajnych raportów czy mikrofilmów. Nigdy nie wpadła. Ten artykuł ma więcej niż jedną stronę. Wybierz poniżej kolejną, by czytać dalej. Uwaga! Nie jesteś na pierwszej stronie artykułu. Jeśli chcesz czytać od początku kliknij tutaj. Na szczęście wszyscy jesteśmy dyskretni Alice Kraffczyk. Jedyna zachowana fotografia z jej młodości. Materiał z teczek IPN-u. W listopadzie 1973 r., na polecenie przełożonych, Alice przeniosła się najpierw do niemieckiego MSZ w Bonn, a następnie podjęła pracę jako sekretarka i tłumaczka w Wydziale Konsularnym ambasady RFN w Warszawie. Takie zapętlenie w jej życiorysie doprowadziło do pewnego paradoksu: nowa urzędniczka ambasady zaczęła być rozpracowywana przez… niczego nieświadomy polski kontrwywiad. Departament II dowiedział się, że Alice pracowała wcześniej w bońskim ministerstwie obrony, a teraz miała podjąć pracę w attachacie wojskowym, więc podejrzewano związki z niemieckimi służbami specjalnymi. Agenci kontrwywiadu nawet nie domyślali się, że tracą czas na rozpracowywanie koleżanki po fachu, a koledzy z wywiadu śmieją się z nich na boku. Po dwóch rewizjach w hotelu MDM, gdzie mieszkała Alice, agenci nie znaleźli nic poza bielizną (w raportach znalazła się notka o „wysokim guście estetycznym”) oraz dwoma modlitewnikami w języku polskim i niemieckim (wykonano aż pięć kopii w nadziei, że służyły do szyfrowania danych). Minox. Taki aparat był na wyposażeniu każdego szanującego się, socjalistycznego szpiega. Także Alice (fot. Hustvedt; lic. CC ASA 3,0). Agenci kontrwywiadu nie tylko nie dostarczyli żadnego dowodu na współpracę Alice z niemieckimi służbami specjalnymi, ale również i na to, że współpracuje z wywiadem PRL. Jej opinia ostrożnego i utalentowanego szpiega była w pełni zasłużona. Może przydałoby się pomyśleć o własnej skórze W roku 1974 Alice miała 49 lat i dwie dekady kariery szpiegowskiej za sobą. Odbiło się to na jej zdrowiu – zarówno fizycznym, jak i psychicznym. Była nerwowa, wyczerpana, zmęczona. Przyszedł czas na emeryturę. Zastępca szefa Departamentu I, płk Leszek Guzik, upomniał się o wiernego i zasłużonego szpiega. Wysłał pismo do wiceministra MSW Milewskiego, w którym podkreślał lojalność agentki wobec Polski oraz pisał, że całe życie poświęciła służbie wywiadowczej. Zaznaczał, że wywiad jest dla niej „jedyną przystanią”, gdyż nie ma żadnej rodziny poza mieszkającym poza granicami kraju bratem i wobec tego zabezpieczenie przyszłości Alice jest moralnym obowiązkiem wywiadu. Prosił o uregulowanie sprawy wynagrodzenia agentki i wyróżnienie jej za dotychczasową pracę. Ta wzruszająca historia najwyraźniej skruszyła kamienne serce ministra Milewskiego, bo wniosek płk Guzika został przyjęty, a napisane wkrótce po nim podanie Alice rozpatrzone w trybie błyskawicznym. Otrzymała nowe, legalizacyjne nazwisko, stałe wynagrodzenie i stanowisko w MO. Ale to nie wszystko. Już jako polski starszy sierżant Halina Szymańska została 4 grudnia 1974 roku odznaczona najwyższym polskim odznaczeniem państwowym – Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. W uzasadnieniu pisano: Alice (na zdjęciu z lewej) otrzymała najwyższe odznaczenie PRL-owskiej Polski. Pokonując szereg trudności, udało jej się przeniknąć do jednego z najważniejszych, wyjątkowo dokładnie chronionych obiektów przeciwnika. Pracując na tym obiekcie i realizując zadania wywiadowcze, narażona jest na ciągłe ryzyko. Praca jej, prowadzona w osamotnieniu we wrogim środowisku, wymaga ogromnego hartu, ideowości, czujności, samozaparcia, dużych umiejętności konspiracyjnych oraz wielkiego wysiłku umysłowego, a często fizycznego […]. Przekazywane przez nią informacje mają istotne znaczenie dla posunięć politycznych i obronności naszego kraju. Źródło: Artykuł powstał w oparciu o książkę Władysława Bułhaka i Patryka Pleskota pt. „Szpiedzy PRL-u (Znak Horyzont 2014). Zaruwa11 zajęciem było czytanie książek,praca by pomóc rodzinie. było towarów w sklepach,były kilometrowe kolejki. była najlepszym schronieniem ponieważ było w niej ciepło,czysto i nikt nie musiał się martwić o pracę. książek,spacery i zawsze zakupy jak było coś na pułkach i telewizja. się w sukienkach spódnicach a w zimę w płaszczu a mężczyźni woleli garnitury,i koszule. segmentów ławy,wykładziny,płytki pcw meblo ścianki i telewizory czarnobiałe

wywiad o prl z rodzicami